Ostatni koncert pożegnalnej trasy Kazik Na Żywo przeszedł do historii. Klub Parlament przeżył prawdziwe oblężenie fanów, którzy z pewnością nie zawiedli się formą zespołu. Pomimo kilku zadrapań, siniaków i tym, że wyszedłem cały mokry na 10 stopniowy mróz – było warto!
Chociaż zawsze można ponarzekać: kolejność utworów była taka sama jak na „Występie”, ale za to pojawił się jeden nie zaprezentowany tam utwór – „Spalaj Się!”. Zawiera on adekwatny do miejsca koncertu refren – „Płoń, płoń, płoń parlamencie/niech spali cię ogień na historii zakręcie”. Poza tym nagłośnienie wokalu Kazika było nie najlepsze, trochę schowane za instrumentami.
Panowie spóźnili się wyjątkowo tylko 15-20 minut i ruszyli z „Legendą Ludową”, która chyba każdemu przypadła do gustu. Momentalnie cała sala zaczęła pogować i szaleć. Po kilku numerach powietrze stało się gorące i ciężkie. Wentylatory pracowały na zwiększonych obrotach, ale niewiele to dawało. Sauna w środku zimy po prostu. Na szczęście niedaleko sceny był bar, w którym można było odpocząć, odetchnąć parę razy lepszym powietrzem i wrócić pod scenę. A tam młyn pierwsza klasa z wszelkimi jego atrybutami – ludzie przenoszeni na rękach, pogo czy przepychanie.
Atmosfera to nie wszystko – oczywiście muzyka jest najważniejsza. Ta wykonywana na żywo, prosto z serca trafia kilka razy mocniej niż to samo na płycie. Ktoś może pomyśleć, że puści sobie „Występ” na cały regulator i będzie miał to samo. Jednak tak nie jest, jest kilka różnic. Na przykład takie „I’m On The Top”. Było w Gdańsku dłuższe, a po zwrotce po angielsku ten sam tekst poszedł po polsku. Albo fenomenalne wykonanie „Pierdolę Pera”. Jak zwykle to o ten utwór najczęściej padały prośby spod sceny. Kazik kwitował je słowami „A fuj, ohydztwo” czy „Jeszcze nie tera”.
Najważniejszy w całym zespole Kazik pokazał na tym koncercie, że pomimo czterdziestki na karku i wyraźnie zarysowanego brzucha jest niepowtarzalnym, charyzmatycznym frontmanem. Może nie szalał specjalnie na scenie, ale za to w publikę skoczył… Chociaż szkoda, że jeden tekst w całości zaśpiewał z kartki – „Krzesło Łaski”. W dodatku Kazimierz musiał się już zmęczyć, bo podczas tej piosenki siedział na krześle – zwykłym, drewnianym, z wiśniowym obiciem. Jednak reszta już z pamięci, chociaż podczas „Taty Dilera” zaczął coś bełkotać – po prostu zapomniało mu się.
Reszta muzyków grała bez zastrzeżeń, czyli świetnie. Mogę przyczepić się jedynie do kilku przerw w graniu, min. w „Konsumencie”, „Artystach” czy „Ja Tu Jeszcze Wrócę”, ale takie są uroki grania na żywo. Szczególnie dobrze wyszła im ostania piosenka – „Tata Dilera” na bis, z bardzo ostrą, hardcore’ową końcówką. Szaleństwo, szaleństwo… Po tej melodii światła zapaliły się na dobre i wtedy też zostało odśpiewane Sto lat. Muzycy wyszli, ukłonili się i Kazik Na Żywo przeszedł do historii polskiej muzyki rockowej.
Wielka szkoda, że to już koniec. W końcu jakie polskie, mocne zespoły rockowe jeszcze zostały? Rok temu O.N.A., teraz KNŻ… W zasadzie jest jeszcze Sweet Noise czy Hey (niestety ostatnio złagodzili brzmienie) i Acid Drinkers. Godnych następców na razie nie widać, chociaż może już raczkują w jakimś garażu. Pozostaje mieć nadzieję, że Ty tu jeszcze wrócisz, Kazik.