Mystic Festival 2022 (Stocznia Gdańska)

Mystic Festival 2022: Dzień III 04.06

Emocje po Judas Priest jeszcze nie zdążyły się odpowiednio przetrawić, ale nie było na to czasu, bo szybko nadszedł ostatni dzień Mystic Festivalu. Dla mnie rozpoczął się od koncertu wesołej ekipy z Raszyna zwanej Truchło Strzygi. Pomimo dość wczesnej pory Shrine Stage było szczelnie wypełnione co dobrze świadczy o popularności zespołu. Panowie łączą black metal z thrashem i punkiem i robią to doskonale. Truchło to ogromny ładunek energii, tak właśnie powinna brzmieć młodość. Można było odnieść wrażenie, że wokalista Gambit to nowy Roman Kostrzewski jak z Jarocina żywcem wzięty – ma podobne włosy jak frontman Kata za młodu i wszędzie go pełno. Truchło Strzygi to niewątpliwie nadzieja polskiego metalu i zespół, który już wkrótce może być wielki.

Truchło jeszcze nie zdążyło ostygnąć, a na Main Stage zaczął się koncert francuskiego projektu Igorrr. Strasznie dziwna muzyka, w której jest namieszane niczym w polskim prawie podatkowym. Czego u nich nie ma? Chyba tylko disco polo, a tak to wszystko – od baroku przez black metal do elektronicznych wariactw. Strasznie dziwne dźwięki, ale mają swoich odbiorców.

Vader / fot. Aga Stawrosiejko

Z wielkim WTF na twarzy poszedłem na Park Stage by zobaczyć Witchcraft. Niestety ani muzyka ani prezencja Szwedów kompletnie mnie nie porwała, wielkie rozczarowanie. Przeniosłem się na Desert Stage gdzie grał Årabrot. Muzycy na froncie wyglądają niczym amisze, grają coś pomiędzy stonerem, a occult rockiem. Ciekawie wypada u nich połączenie damskich i męskich wokali.

Szybki powrót na Main gdzie miał wystąpić Vader. Ekipa Petera to niekwestionowana legenda death metalu, tym razem zagrali specjalny set z okazji 25 urodzin równie legendarnej płyty „De Profundis”. Do tego kilka nowości, kilka staroci, panowie dali bardzo fajny koncert. No i „Wyrocznia” poświęcona Romanowi Kostrzewskiemu.

Chwilę potem na Park Stage swoje melancholijne dźwięki zaczęli grać panowie z Sólstafir. Bardzo ich lubię, ale lepiej by się sprawdzili kończąc dzień jak Katatonia wcześniej. Zabrakło odpowiedniego wyciszenia w festiwalowym zgiełku. W międzyczasie na Shrine z porcją hałasu zaczął grać Imperial Triumphant. Amerykanie w złotych maskach doskonale pasowali do klubowego wnętrza, a muzycznie łączą black metal z jazzem i pochodnymi.

Sólstafir / fot. Aga Stawrosiejko

Ostatnia podróż na Main Stage, ale dla mnie najważniejsza podczas całego festiwalu. Mercyful Fate powróciło do koncertowania po 23 latach! Szkoda, że basista Timi Hansen nie doczekał tego dnia – niestety zmarł w 2019 roku. Gdański koncert był drugim na trasie i jednocześnie pierwszym z pełnym setem. Scena została zasłonięta płachtą z logo zespołu i kiedy opadła, podświetlony został olbrzymi odwrócony krzyż. Pod nim pentagram z głową kozła i mamy typowy dla grupy klimat. Mercyful Fate zaczęli od „The Oath” z drugiego albumu i już do końca zostali przy utworach z pierwszych dwóch płyt i debiutanckiej epki wplatając w to nowy, nieskończony jeszcze utwór „The Jackal of Salzburg”. Zarówno „Melissa” i „Don’t Break The Oath” to najważniejsze krążki w dorobku Duńczyków i pomimo upływu tylu lat dalej słucha się ich najlepiej. Tym razem nawet ja mogłem poczuć się młodo, bo to nagrania wydane jeszcze przed moim przyjściem na świat – ich drugi album został wydany dokładnie trzy miesiące przed moim urodzeniem.

Mercyful Fate / fot. Aga Stawrosiejko

Gdyby ktoś przypadkowy pojawił się na tym koncercie, to mógłby przerazić się nie tylko samym widokiem sceny, ale też wyglądem wokalisty Kinga Diamonda. Ten 66-letni stateczny z pozoru pan znany jest z wyjątkowego scenicznego imidżu, którego najważniejszą częścią jest charakterystycznie pomalowana twarz. Tym razem rozpoczął w czerwonym kubraku i masce z rogami, w której wyglądał niczym królik w Donnie Darko. Następnie paradował w koronie upodabniając się do Nazgula z Władcy Pierścieni, a kończył w swoim kultowym kapeluszu. Jego koledzy z zespołu wyglądem się nie wyróżniają, ale król na scenie jest tylko jeden.

Pod względem repertuaru Mercyful Fate zagrali wszystkie swoje najważniejsze stare klasyki i był to spektakl wart oglądania z zapartym tchem. Wizualnie minimalnie skromniej od Judasów, ale to także doskonale wyreżyserowana produkcja i dla mnie jednak ciekawsza niż skóra i ćwieki. Przede wszystkim możliwość obcowania z legendą na wyciągnięcie ręki i zobaczenie na własne oczy tych wszystkich ruchów i spojrzeń Kinga było czymś niesamowitym. Brzmieniowo i wokalnie również Priest było odrobinę lepsze, ale w końcu Rob Halford jest Bogiem, a King Diamond „tylko” królem. Oba zespoły były godne bycia headlinerem, zapewniając spektakle, które zostaną w pamięci na dłużej.

Zobacz więcej zdjęć z trzeciego dnia