Pandemonium, Deathcaller, tAz, Destroyer, Darvin, Snails (Gdańsk, Negatyw 15-02-2009)

Ciekawa sprawa, dwa koncerty w jednym klubie tego samego dnia i do tego tak różne. Negatyw często mnie zadziwia, nie tylko repertuarem od manieczek po black metal, ale też zaciekami na pisuarach pamiętającymi stan wojenny czy rozmiarem karku ochroniarza. Ale o czym to ja miałem…

Darvin, Snails

Pierwsza część wieczoru należała do młodych reprezentantów trójmiejskiego rocka pod postacią Snails oraz Darvin. Ludzi zbyt wielu nie przyszło, w większości znajomi kapel. Pierwszy raz miałem okazję zobaczyć i usłyszeć oba zespoły. W szczególności mile zaskoczyłem się pierwszym z nich. Snails swój występ rozpoczęło mocnym akcentem w postaci „Fuel” Metalliki. Specjalnie mnie nie rozwaliło, ale przyzwoicie wykonali. Następnie zaprezentowali swój repertuar, będący muzyką w klimatach grungowo studenckiego rocka. Momentami przypominało to Comę, wokalista Snails też zastosował trik z bujaniem się na kolanach podczas solówki. Na szczęście nie symulował seksu oralnego z gitarzystą ;) Jednocześnie pan gardłowy jest największym skarbem zespołu. Bardzo naturalnie czuje się na scenie, gadki ani nie były wymuszone, ani sztuczne, trochę tylko abstrakcyjne, co jednak zakrawa na plus. Do tego głos, mocny, grungowy, przeciągający, przywodzący na myśl Layne’a Staley’a z Alice in Chains. Momentami aż przechodziły mnie ciarki. Na koniec zagrali „Negative Creep” Nirvany, co utwierdziło mnie w moich spostrzeżeniach grungowości Snails. Z chęcią bym usłyszał ich wykonanie któregoś z klasyków Alice in Chains. Kolejna po Empire nadzieja roku?

Tradycyjna krótka przerwa na siku/piciu i już Darvin kończyło się instalować na scenie. W tym zespole zwraca uwagę wokalistka – niepozorna, drobna, ale bynajmniej nie sprawia takiego wrażenia na scenie. Potrafi mocno zaśpiewać, ale i spokojnie, do tego z pełną śmiałością zaprosić ludzi do zabawy. Kolor jej włosów i sama muzyka może nasunąć drobne skojarzenia z łagodniejszą odmianą Guano Apes, na szczęście zrzyny z Niemców nie ma. Może za bardzo się zasugerowałem blond włosiem Mileny? ;) Właściwie to ciężko mi coś więcej o nich napisać, bo nie wryli mi się za bardzo w pamięć. Może następnym razem, 7 marca w Orbitalu zainteresują bardziej moją skromną osobę. Pod koniec ich występu powoli zaczynali wchodzić ludzie na drugi koncert tego wieczoru, tym razem stojący pod szyldem death i thrash metalu.

Pandemonium, Deathcaller, tAz, Destroyer

Na początek thrash metalowy powrót do przeszłości, czyli Destroyer z Iławy. Panowie dobrze by się czuli w Bay Area lat ’80, chyba się nie obrażą na słynny zwrot „skończyli się na Kill’em All”. W tych prostych słowach najtrafniej można opisać ich muzykę. Zresztą w setliście mieli „Am I Evil?”, którego niestety nie zagrali, pewnie z powodu obsuwy. Widać, ze grają to, co lubią i co sprawia im największą radochę. A to, że niczego nowego nie wnoszą i obracają się w do bólu wręcz w utartych schematach? Lekcja historii ważna rzecz dla młodego pokolenia, szczególnie żywe wydanie w wykonaniu grupy rekonstrukcyjnej ;)

Kolejni na negatywnych deskach pojawili się panowie z toruńskiego tAz. W porównaniu do poprzedników grają nowocześniej, ale tez thrashowo. Od biedy można ich podpiąć pod łatkę Trivium i metalcore’u. Ten core to od pokrzykiwań w okolicach refrenów czy nawoływań pana basowego. Generalnie prosto i do przodu, ale jednocześnie z pewną melodyjnością zagrywek i riffów. Ciekawe granie, ale dźwięk tego dnia nie był najlepszy, więc ciężko było zrozumieć co grają. Lepiej posłuchać z myspace czy obejrzeć na youtube.

Czas na przerwę reklamową w postaci degustacji produktów piwowarskich pewnego browaru i swój set rozpoczął Deathcaller. Panowie zresztą również przyjechali z grodu Rydzyka. Jak sama nazwa wskazuje grają death metal. Żeby tradycji koncertu stało się zadość, słychać też w ich muzyce thrashowe naleciałości. Najjaśniejszym punktem ich występu był cover Slayera „Raining Blood”, ale nawet on nie rozruszał zbytnio publiczności, której mogło być swoją drogą zdecydowanie więcej. Odniosłem wrażenie, że ich muzyka ma w sobie sporo przestrzeni i progresywności jak na dość ciasne ramy gatunkowe, w których się obracają.

Wreszcie przyszła kolej na główną atrakcję wieczoru (tym razem bez thrashu), czyli łódzkie Pandemonium. Legendarny death metalowy band, 20 lat na scenie budzi szacunek. Uwagę od razu przykuwali basista i gitarzysta ubrani w czarne habity, bynajmniej nie trącało zbytnią wioską. Było za to czuć bijącą moc ze sceny, nie tylko z powodu poziomu głośności trepanującego czaszkę. Pandemonium zagrało krótki, ale intensywny set, rozbebeszyli na części najtwardszych, bo niewielu dotrwało do ich koncertu. Jedyne zastrzeżenie mam do wokalisty. Odniosłem wrażenie, że darł ryja zbyt cicho by przebić się przez tą ścianę dźwięku. Akustyk chyba miał go na dechę, często mikrofon sprzęgał.

Sześć kapel, dwa różne koncerty na dwa bilety, niezły galimatias. Co niestety odbiło się na publice, gdyż zarówno na jednym jak i na drugim tłumów nie było. Niektórych mogła ostudzić cena 25 zł za Pandemonium. Zespół uznany, ale chyba nie na tyle znany by ludzkość wyskoczyła z 25/30 złociszy.