Trasa promująca najnowszą płytę Riverside – Love, Fear And The Time Machine Tour 2015 poza licznymi koncertami po Europie, obejmowała też dwa koncerty w Polsce – W Krakowie i Gdańsku. Bilety na ten drugi gig zostały wyprzedane co do jednego. Zespół stosunkowo rzadko koncertuje w naszym kraju, stąd takie duże zainteresowanie ich występem.
Jako pierwszy support na scenie pojawił się Lion Shepherd. Ich muzyka jest trochę trudna do zdefiniowania. Dużo tam progresji, ale też psychodelicznych naleciałości. Z prawej strony na stojaku zainstalowany był instrument, którego nazwy nie znam, wyglądał jak duża mandolina. Jeden z członków zespołu co jakiś czas wygrywał na niej intra utworów i folkowe wręcz melodyjki, które wprowadzały bardzo specyficzny klimat do ich utworów. Zgromadzona publiczność bardzo dobrze przyjęła zespół. Supporty tego wieczoru naprawdę zostały dobrane z głową.
Drugim i ostatnim zarazem supportem było amerykańskie Sixxis. Zespół pochodzi z Atlanty i zdążył już w swojej karierze występować przed takimi gwiazdami jak Ministry, czy Wishbone Ash. Zaprezentowali progresywną muzę rockową, okraszoną częstymi klawiszami. Genialnie zabrzmiał m.in. „Out Alive”, do którego nakręcili teledysk. Grali trochę ciężej niż poprzednicy. Utwory były różnorodne, czasem nieprzewidywalne. Rozwijający się spokojny motyw, potrafił zamilknąć na rzecz ciężkich rockowych riffów. Na uwagę zasługiwał mocny czysty wokal frontmana, silnie wspomagany przez drugiego muzyka, obydwoje uzupełniali się idealnie, mieli nawet podobną barwę głosu. Na koniec gromki aplauz zebranych i oczekiwanie na gwiazdę wieczoru.
Zespół Riverside istnieje na polskiej scenie muzycznej od prawie 15 lat. Ten warszawski kwartet wydał sześć pełnych albumów, a ostanie ich dzieło jest prężnie promowane w Europie i na świecie. Są jednymi z prekursorów progresywnego grania w tym kraju. Zakochani w twórczości takich kapel jak Marillion, czy Pink Floyd wiodą obecnie prym w tej stylistyce w Polsce.
Kiedy pojawili się na scenie, w powietrzu pojawiły się ręce fanów, klaszcząc na powitanie. Zagrali niesamowicie długi ponad trzygodzinny set. Wiadomo, ta muzyka nie jest do zabawy, szaleństwa pod sceną, pogowania, czy machania głową. Ale do słuchania na spokojnie, do refleksji, bardziej emocjonalna, wymagająca wczucia się w charakterystyczny klimat. Tym występem zespół potwierdził jednoznacznie swoją supremację z tym przedziale stylistycznym, jeśli chodzi o polskich artystów tego typu. Utwory przepływały dostojnie przez salę i uszy słuchaczy. Idealnie nagłośnione instrumenty i wokal pozwalały na niezmącony niczym odbiór muzyki. Frontman miał świetny kontakt z publicznością. Miałem wrażenie, że Mariusz Duda (wokalista, basista), śpiewa tak samo jak na płycie. Przygotowanie, profesjonalizm muzyków, jak i samo wykonanie stały na najwyższym poziomie.
I chociaż nie jest to absolutnie moja muza na co dzień, nie moje klimaty, to muszę przyznać, że był to jeden z lepiej brzmiących i wyglądających koncertów w moim życiu. Nie muszę lubić i słuchać takich dźwięków, ale mam ogromny szacunek do takich artystów, jak panowie z Riverside. Ponieważ widać i słychać, że robią to szczerze, profesjonalnie i za takie progresywne bandy będę zawsze trzymał kciuki.