Sólstafir, Arstidir, Louise Lemon (Gdańsk, B90 20-11-2018)

Islandczycy z Sólstafir cieszą się sporą popularnością w naszym kraju. Ich melancholijna, ale kipiąca emocjami muzyka zdobyła serca naszych słuchaczy, w tym moje. Nie ukrywam, że poznałem ich dość późno, było to po premierze genialnego albumu „Ótta” z 2014 r., który już na zawsze pozostanie dla mnie tym najważniejszym krążkiem grupy. Pomimo sporej ilości koncertów na naszej ziemi, dopiero po raz pierwszy miałem okazję zobaczyć ich na żywo. Było warto, panowie zagrali bardzo dobry koncert i nie miało dla mnie większego znaczenia, że ich najnowsza propozycja w postaci promowanej obecnie szóstej płyty studyjnej „Berdreyminn” z 2017 r. nie zrobiła na mnie takiego wrażenia jak „Ótta” czy poprzedzająca ją „Svartir Sandar”.

Louise Lemon / fot. Aga Stawrosiejko

Co ciekawe, koncert w Gdańsku był pierwszym podczas intensywnej europejskiej trasy, podczas której zespół w miesiąc z kawałkiem zagra ponad 30 koncertów. Jednak zanim Sólstafir pokazało się na deskach klubu B90, na scenie zaprezentowało się dwóch wykonawców. Na początek pół godziny na zaprezentowanie swojej twórczości miała Louise Lemon z zespołem. To szwedzka wokalistka, która wydała w tym roku debiutancki album „Purge”. Jej pełne smutku i zadumy mroczne piosenki krążą gdzieś między popem, folkiem i rockiem. To muzyka w klimatach, które serwuje jej rodaczka Anna von Hausswolff czy szerzej znana Amerykanka Chelsea Wolfe. Trzeba przyznać, że koncertowe wersje utworów Louise Lemon brzmią równie dobrze i selektywnie jak na płycie.

Arstidir / fot. Aga Stawrosiejko

Po krótkiej przerwie na scenę wkroczyli członkowie Arstidir, islandzkiego zespołu, który miał już okazję występować w Polsce, także podczas poprzedniej wizyty Sólstafir w grudniu zeszłego roku kiedy zagrali w Krakowie. Grupa kilka miesięcy temu wydała swoją piątą płytę „Nivalis”, której fragmenty można było oczywiście posłuchać podczas koncertu. Arstidir to połączenie folku, rocka, spokojnej elektroniki, a dzięki wiolonczeliście nawet muzyki klasycznej. W składzie jest w sumie trzech wokalistów, których głosy doskonale się uzupełniają i razem tworzą harmoniczne połączenie. Posłuchajcie na YouTube ich wykonania a capella islandzkiej pieśni „Heyr himna smidur” na dworcu w Dreźnie. Ponad 6,5 mln wyświetleń to nie przypadek. Muszę jednak stwierdzić, że bardziej by się nadawali do jakiejś kameralnej sali z publicznością siedzącą na krzesełkach, bo ich muzyka jest na tyle stonowana, że w tych najspokojniejszych momentach odbiór psuł gwar płynący spod klubowego baru.

Sólstafir / fot. Aga Stawrosiejko

Kiedy z taśmy poleciał utwór Sólstafir „Nattfari” z płyty „Masterpiece of Bitterness”, było wiadomo, że już za moment na scenie pojawi się gwiazda wieczoru. Bez zbędnych ceregieli rozpoczęli swój koncert i pomimo pierwszego występu na trasie nie dali w żaden sposób odczuć, że są jeszcze nierozgrzani. Główną uwagę skupiał na sobie frontman Adalbjörn Tryggvason, którego głos na żywo brzmi jak w studiu, pełen melancholii i żalu, ale jednocześnie jest mocny i potrafi przebić się do wnętrza. Skupiał się na grze i śpiewie, dopiero pod koniec zaczął pozwalać sobie na rozmowy z publicznością czy powiedzenie kilku słów o granych utworach. Pomimo promowania nowej płyty, zespół nie skupił się tylko na kawałkach z „Berdreyminn”. Sięgnęli chociażby po „Goddess of the Ages” i tytułowy numer z „Köld”, ze „Svartir Sandar” nie zabrakło tytułowej piosenki oraz ich najbardziej znanego utworu „Fjara” zagranego na pierwszy bis. Z mojego ulubionego albumu „Ótta” do setlisty trafił, a jakże – utwór tytułowy.

Muszę przyznać, że koncertowe brzmienie Sólstafir jest bardzo surowe i nawet jeśli z płyty na płytę są coraz łagodniejsi, to na żywca idzie ze sceny sporo siarki charakterystycznej dla wcześniejszych płyt grupy. Trochę szkoda, że perkusja była za bardzo schowana w tle, momentami mi to przeszkadzało. Nie ma to jednak wpływu na fakt, że z koncertu wyszedłem w pełni zadowolony. Dostałem dokładnie to, czego oczekiwałem, emocje zawarte w muzyce Sólstafir w warunkach koncertowych są równie mocno odczuwalne co w wersjach studyjnych i pomimo tłumu ludzi wokół można się poczuć jak na islandzkim pustkowiu.