Behemoth, Blindead, Morowe (Gdańsk, Parlament 08-10-2011)

Behemoth odrodzony po chorobie Nergala niczym feniks z popiołów powrócił w wielkim stylu na sceniczne dechy. Do tego ze świetnymi, nowoczesnymi reprezentantami metalowej sceny – Morowe i Blindead w roli supportów. W gdańskim Parlamencie, nota bene w dniu wyborów parlamentarnych, odbył się koncert w ramach trasy Phoenix Rising Tour 2011.

Jeszcze przed godziną 19 na scenę weszło kilku zamaskowanych muzyków ze śląska – Morowe, którzy promowali debiutancki album „Piekło.Labirynty.Diabły”. Panowie prezentują wręcz hipnotyczne, zimne granie wychodzące poza ramy black metalu. Momentami zbliżało się to do nowych dokonań Satyricon. Głównym wokalistą grupy jest Nihil znany z Furii i da się również zauważyć pewne podobieństwa do jego macierzystej formacji. Morowe udowadnia, że można stworzyć coś ciekawego w ramach black metalu bez tony blastów i wieśniackich pentagramów czy odwróconych krzyży.

Hipnotyczny klimat nie zmienił się za sprawą Blindead, które zagrało po krótkiej przerwie technicznej. Wstyd się przyznać, ale dopiero pierwszy raz zobaczyłem koncert tego trójmiejskiego zespołu. Nie miałem wcześniej do nich szczęścia, a szkoda. Ich ostatni krążek „Affliction XXIX II MXMVI” jest albumem koncepcyjnym, więc zagrali go w całości. Blindead zaprezentowali spektakl łączący wrażenia wizualne i dźwiękowe, gdyż ważną częścią występu były wizualizacje puszczane za plecami muzyków. Już od pierwszego mocnego wejścia zarówno na scenie jak i pod nią kipiało od emocji. Trzeba przyznać, że potrafią budować napięcie i dać mu upust. Pomimo muzyki wymagającej więcej skupienia niż tupania nóżką, mieli świetne przyjęcie i całkowicie zasłużenie zostali nagrodzeni porządną ilością braw na koniec. Również brzmieli najlepiej tego wieczoru.

Przed samym wyjściem Behemotha odbył się jeszcze pokaz ich najnowszego teledysku „Lucifer”, ale to nie był koniec poza koncertowych atrakcji. Na scenie pojawił się jeszcze Krzysztof Azarewicz, czyli główny „ideolog” zespołu. Przeczytał fragment jakiejś okultystycznej księgi i wywołał zespół na scenę. Tak jak dwa lata temu, Behemoth zaczął od „Ov Fire And The Void” z ostatniej płyty „Evangelion”. Setlista jak i forma zespołu nie zaskoczyły bywalców wcześniejszych koncertów pomorskiej bestii. Nergal wrócił do pełni sił, nie było po nim widać, że jeszcze rok temu był poważnie chory. Nawet brak włosów nie przeszkadzał, jego diabelski imidż sceniczny nie ucierpiał. Behemoth to koncertowa maszyna, która nawet po rocznym zastoju nie sprawia wrażenia, że musi się chwilę rozgrzać. Perfekcyjnie dopracowane show, dużo ognia, dymu, a nawet confetti na finał. Oprócz sprawdzonych i ogranych utworów („Conquer All”, odśpiewane w wersji alternatywnej przez publiczność „Decade of Therion” czy „Chant for Eschaton 2000” na koniec podstawowego setu) nie zabrakło też tych rzadziej prezentowanych kompozycji („Moonspell Rites”, „The Thousand Plagues I Witness” czy „Heru Ra Ha (Let There Be Might)”). Bis rozpoczął się od niespodzianki w postaci „23 (The Youth Manifesto)”. Na sam koniec, tak jak dwa lata temu, Behemoth zagrał „Lucifera”, tym razem już nie na ekranie. Grupa majestatycznie weszła na scenę w strojach znanych z ostatniej płyty, Nergal dodatkowo założył maskę i koncert z mrocznym finałem przeszedł do historii.

Największym zaskoczeniem Phoenix Rising Tour 2011 był… brak zaskoczenia. Behemoth jest w świetnej formie, supporty nie zawiodły, chociaż zaprezentowały zupełnie inną muzykę niż gwiazda wieczoru. Na szczęście pomimo obecnej sławy medialnej Nergala na koncert nie przyszło zbyt wiele przypadkowych osób. Rządni sensacji ludzie się zawiedli, najważniejsza była muzyka. I bardzo dobrze, niech tak zostanie. Doskwierał tylko brak Malty za konsoletą, bo brzmienie Behemotha mogło być ciut lepsze.